Dużym minusem tego, że piję w tym roku mniej piwa jest to, że piszę równie mało – i tak jakoś wyszło, że z ostatnich czterech wpisów na blogu, dwa traktowały o piwach z Ambera.
Zgadnijcie co? To już trzy z pięciu…
O serii Po Godzinach możecie poczytać w jednym z wspomnianych wpisów, od czasu jak opublikowałem drugi z nich zdążyły się jeszcze pojawić PG IPL (India Pale Lager – na razie najlepsza rzecz jaka wyszła pod tym znakiem – widać znacznie większe doświadczenie w lagerach niż piwach górnofermentacyjnych) i PG Marcowe (które podobno jest niezłe jak na Marcowe, ale ja tego stylu nie lubię i nie doceniam), a także prawdziwa petarda, najmłodszy w rodzinie, piwo infuzowane duchem kraftu, owoc najbardziej pokręconej myśli piwowarskiej – Cherry Milk Stout!
To, co przed chwilą przeczytaliście to serio nie jest ironia – tak, uważam, że idea tego piwa jest bardzo craftowa, nagina tradycję wystarczająco mocno, by nawet znaleźć się na tak zacnej i nieAmberowej imprezie jak Beer Geek Madness. Oczywiście nie znaczy to automatycznie, że Cherry Milk Stout stanie się najlepszym piwem jakie Amber wypuścił, bo ich poprzednie najbardziej pokręcone piwo dało się spokojnie wypić dopiero po prawie dwóch latach leżakowania, ale chodzi tu o samą drogę jaką browar przeszedł szybkim krokiem w ciągu ostatniego roku – od konserwy do innowatora!
Sama idea najnowszego Po Godzinach, poza wspomnianym już BGM, kojarzy mi się trochę z piwami Voodoo Doughnut od Rogue; z kawą z syropem wiśniowym z jakiegoś Starbaksa czy innej sieciowej kawiarni mającej pierdyliard „sezonowych” smaków, czy też wreszcie z pralinkami czekoladowo-wiśniowymi, których jest –naście rodzajów. Co prawda żadnego Voodoo Doughnut nie piłem, ale z dwoma pozostałymi wyobrażeniami można Cherry Milk Stout zmierzyć. Z tych dwóch wolałbym chyba wersję „kawa z syropem” niż „czekoladki”, no ale samemu trzeba sprawdzić – co, oczywiście, zrobiłem!
Po otwarciu i przelaniu PG CMS do sniftera widzimy typowo stoutową, czarną (no, z brunatnymi rozjaśnieniami pod światło) barwę płynu, pokrytego nienajgorszą beżową i drobnoziarnistą pianą. Ta jest gęsta i dość powoli opada w trakcie picia, zostawiając satysfakcjonujące znaki na szkle. Zanim jednak te znaki będzie widać, sprawdziłem aromat – mamy tu dużo kawy z mlekiem (jak można się było w sumie spodziewać) i nieco owoców – źle nie jest, choć sam aromat jest delikatny i jak na mój gust trochę zbyt przesunięty w stronę mleczności – wolałbym raczej mocniejszą kawowość.
Pierwszy łyk usuwa kawę jeszcze głębiej – ale, co ciekawe, zdominować dała się też laktoza, gdyż piwo jest wyraźnie kwaśne wiśniowym sokiem. Akcenty kawowe, czekoladowe czy mleczne są zdecydowanie tłem dla grających pierwsze skrzypce wiśni. Na moje szczęście nie jest to smak wiśniówkowy (bo jeszcze w czasach licealnych wypiłem o jedną wannę wiśniówki za dużo i mnie odrzuca), lecz kwaśny smak wiśniowego soku, znany choćby z Krieków czy nawet AleBrowarowego Johna Cherry. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze tylko, że piwo nie jest mocno wysycone i pije się je bardzo gładko.
Mam mieszane odczucia dotyczące Cherry Milk Stoutu – z jednej strony, zamiast chcianej kawy z mlekiem i odrobiną wiśniowego syropu dostałem jogurtowo-wiśniowe pralinki w czekoladzie mlecznej, czyli cos zupełnie poza moim profilem smakowym – z drugiej, to piwo wcale nie jest takie złe jak mogłoby się wydawać! Zupełnie nie trafia w moje smaki, ale już mojej żonie pasowało. Mamy tu ciekawy przypadek, w którym zapowiadane pokręcenie smaku nie jest tylko czczą zapowiedzią, ale jednocześnie daje wrażenie przekombinowania.
Najlepiej będzie, jak sami sprawdzicie, bo nie umiem jednoznacznie tego piwa ani polecić ani odradzić, o!